poniedziałek, 6 kwietnia 2015

"Hi guys, I don't wanna bother you......

....... but today is my birthday...." - to zdanie, które do końca życia będzie mi się kojarzyło z jazdą nowojorskim metrem. A dlaczego? Ponieważ pogoda postanowiła zrobić nam psikusa w postaci deszczu. Tym samym, nasze spacery ulicami NYC ograniczyły się do minimum i zmuszeni byliśmy do przemieszczania się wszędzie podziemną kolejką. Jednak i tak nie uchroniło mnie to przed powodzią w butach i strugami deszczu spływającymi pod pachami - tak, miałam na sobie kurtkę, nie - nie pomogło.
A metro jako środek transportu to bardzo fajny wynalazek - nie trzeba stać w korkach na skrzyżowaniach kolizyjnych i trąbić na wszystkich dookoła, jeździ bardzo często - nawet w niedziele, a do tego zapewnia rozrywkę! I to nie byle jaką. Czasami miałam wrażenie, że bierzemy udział 
w jakimś zorganizowanym flashmobie. Non stop wchodził jakiś pan, który pomimo stylizacji na pana Zdzicha spod monopolowego nienachalnie zaczynał opowiadać historię swojego życia, prosząc 
o jakieś drobne. Nieraz mieliśmy ochotę wrzucić parę centów do kapelusza, ale czekało nas jeszcze około 10 dni za oceanem, a nasza filantropijna działalność mogłaby spowodować, że sami prędzej czy później trafilibyśmy na miejsce tutejszych panhandler-ów*

A wracając do zwiedzania samego miasta, to dzięki deszczowej pogodzie zobaczyliśmy słynny Grand Central, prawie weszliśmy do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej (niestety byliśmy za wcześnie i było zamknięte), zobaczyliśmy Empire State Building spowity mgłą oraz wybraliśmy się na zakupy do Victoria's Secret i Macy's. W tym pierwszym mają wszystko w rozmiarach XXXXS, 
a w tym drugim kolekcja Chanel nie przypadła mi do gustu, także na pocieszenie został McDonald na najwyższym piętrze w dziale dziecięcym popularnego domu towarowego. Odwiedziliśmy też słynne Chinatown i kawałek Little Italy. 














Jeśli chodzi o chińską dzielnicę to niestety bardzo mnie rozczarowała. Oczywiście, po wyjściu 
z metra ma się wrażenie, że jest się jedną nogą w Azji - wszędzie chińskie napisy na sklepach. Ale knajpki na witrynach mają literkę C, czasem B, a wszyscy zapraszają do swoich sklepików i wciskają pamiątki "made in China" (nie mylić z "made of china"). Serio, jeśli ktoś nie chce nic kupić, tylko pooglądać to niech idzie na Piątą Aleję, a nie na Chinatown. Tam nie ma takiego pojęcia jak "tylko się rozglądam". Dlatego oprócz parasolek (automatycznych, składanych!) za 3$ jedna, zakupiliśmy jeszcze koszulki, breloczki, kubeczki, długopisy, pocztówki i magnesy. A co, jak szaleć to szaleć!

Niestety, pogoda dalej nie rozpieszczała, więc udaliśmy się z powrotem do metra i wróciliśmy do hotelu przekonani, że nasze kurtki i buty wyschną w ciągu max. 30min dzięki kaloryferowi-szatanowi. Ku naszemu zdziwieniu obsługa hotelu stwierdziła, że jeśli temperatura powietrza wynosi więcej niż 0 stopni Celsjusza, należy przykręcić ogrzewanie. Owszem, w pokoju dało się oddychać 
i normalnie spać, ale buty nie wyschły w ciągu pół godziny. Ba, nie wyschły nawet do rana. Jednak Polak potrafi, jest w stanie wykorzystać to co ma pod ręką. Do suszenia kurtek wykorzystaliśmy hotelową suszarkę do włosów, którą zamknęliśmy w łazience wraz ze wszystkimi mokrymi rzeczami elegancko rozwieszonymi na wieszakach. Szkoda tylko, że ta co chwilę się przegrzewała (suszarka, nie łazienka).







Jakby nam tej Azji było mało, to kolację zamówiliśmy w super-hiper-mega znanej, cenionej i do tego taniej knajpie zwanej Xi'an Famous Foods. Ponoć, aby skosztować kuchni azjatyckiej w miarę dostosowanęj do oczekiwań gości z Zachodu, to należy się tam wybrać. Ceny jak najbardziej ok, porcje też duże. Co do smaku to po tym, jak zobaczyłam artykuły z gazet wiszące w ramkach na ścianach, to muszę przyznać, że oczekiwałam czegoś bardziej zjadliwego. Generalnie szerokie kluski a'la makaron lasagne w bardzo ostrej wodzie z dodatkiem glonów to nie mój przysmak. Ale ponoć lepiej jak człowiek nie najada się do syta ;-)  






*panhandler - osoba podchodząca do nieznajomych na ulicy i prosząca o "pomoc finansową" (ang. change)

2 komentarze:

  1. no to sądząc po tym opisie chińska dzielnica i mnie by rozczarowała:)po filmach spodziewałabym się czegoś bardziej autentycznego:) pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze kiedy oglądam prywatne zdjęcia ludzi z pobytu w NY to czuję się jakby byli wklejeni do tła które znam z filmów. W takich okolicznościach nawet deszcz ma swój urok.

    OdpowiedzUsuń