niedziela, 29 listopada 2015

Z widokiem na Brooklyn Bridge

Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że relacja z 4dniowego (!) pobytu w NYC zajmie mi więcej niż pół roku, to bym się popukała w czoło. No ale cóż, nie będę się tłumaczyć brakiem czasu, bo to już przestarzała wymówka, dlatego od razu zapraszam na wpis :)

Trzeci dzień w największym mieście USA przywitał nas w miarę ładną pogodą - nie padało! Jako, że kurtki i buty wyschły dzięki mini-suszarce do włosów postanowiliśmy się udać na śniadanie. 

Pani w recepcji Marakeszu pokierowała nas do knajpki śniadaniowej (no bo ile można jeść 
bajgle?). Co prawda, mieliśmy postanowienie unikać lokali z literką na drzwiach inną niż A (najlepiej ocenianie wg tamtejszego sanepidu), ale skoro miła pani zarekomendowała, to czemu nie?





I bardzo dobrze, że jej posłuchaliśmy. W oknie literka B, ale jedzenie pycha, porcje amerykańskie, super miła obsługa, a do tego rewelacyjne ceny. Głodni, zamówiliśmy wszystko jak leci - jajecznicę, tosty, penkejki, a na deser muffin w wersji jumbo (bez sensu zamawiać zwykły rozmiar, taki na raz.. ;-) ). Pani przyjmująca zamówienie tylko się uśmiechnęła, gdy po kolei zaczęliśmy wyliczać, co chcemy zjeść. Jak się później okazało, tym co zamówiliśmy dla 4 osób, można by wykarmić całą podstawówkę. 








Konsumpcja zajęła nam trochę czasu, dlatego mieliśmy czas na planowanie dnia. Tym razem padło na Natural History Museum. W internetach wyczytaliśmy, że cena wejściówki jest tylko sugerowana (30$) i że można zapłacić mniej. Zachęceni tą informacją podjeliśmy decyzję o zapakowaniu jumbo muffina to torby i ruszyliśmy w stronę metra. Po dotarciu, zrobiliśmy wyliczankę, kto ma się zapytać czy możemy zapłacić mniej ("że co, ja? pfff, nigdy w życiu, jeszcze wyjdę na żebraka czy coś). Koniec końców, zostawiliśmy w kasie po dolarze i czym prędzej zaczęliśmy zwiedzanie. Żałuję, że nie pojechaliśmy oglądać kości mamutów dzień wcześniej, gdy była wielka ulewa, ponieważ pobyt w muzeum zajął nam jakieś 3 godziny. Szczerze mówiąc, muzeum nie ujęło mnie jakoś szczególnie, ale jako atrakcja za dolara może być ;-) 


Zdjęcie zrobiłam, bo spodobał mi się obrazek. Po powrocie do PL obejrzałam dokument o Banksym. Przy okazji się dowiedziałam, kto jest autorem powyższego malowidła ;-)

Taa daaam!










Sztuka ludowa sprzed iluś tam lat ... ;-)


Wychodząc z muzeum natknęliśmy się na budkę z nowojorskimi hot-dogami. Co z tego, że na śniadanie zjadałam milion kalorii, a w torbie dalej czekał jumbo muffin. Hot-doga trzeba zjeść! 



W moim osobistym rankingu i tak wygrywa hot-dog z Tesco przy Ozimskiej :-) 




Resztę dnia postanowiliśmy spędzić na Brooklynie. Koniecznie chcieliśmy znaleźć miejsce, w którego widać to: 


źródło http://www.nyc-architecture.com/BRI/BRI002-ManhattanBridge.htm



Niestety, nie do końca nam się to udało. Pewnie dlatego, że pomyliliśmy mosty.... ;-) święcie przekonani, że to Brooklyn Bridge, kręciliśmy się w kółko. No trudno, darmowego promu na Staten Island też nie znaleźliśmy, więc pogodziliśmy się z faktem, że pewne rzeczy po prostu nie są nam pisane. Poszliśmy na shake'a do jakiejś knajpki (mieli fajne dizajnerskie stoliki i czaderski widok z okna), a po skorzystaniu z tamtejszego wi-fi okazało się, że słynne zdjęcie przedstawia fragment Manhattan Bridge. A jakże. 








Pomyłkę zrekompensowała nam przepiękna panorama Manhattanu. Mimo, że było zimno, a do tego wiało (do tej pory się zastanawiam jak dałam radę zrobić milion zdjęć bez rękawiczek), to na widok oświetlonych wieżowców odebrało nam mowę. Zresztą zdjęcia mówią same za siebie.








#nofilter


Sam Brooklyn, a przynajmniej ta część, w której byliśmy, całkowicie mnie urzekła. Początkowo, okolica nie wyglądała zachęcająco. Ale parę minut później naszym oczom ukazały się klimatyczne uliczki, gazowe latarenki oraz stare fabryki/ hurtownie przerobione na modne lofty. 











Na kolację wybraliśmy się do Elephant & Castle. Bardzo przyjemne miejsce. Ceny trochę mniej. Chyba byłam tak zahipnotyzowana widokiem Manhattatu po zmroku, że zamówiłam krewetki (to jest coś, czego normalnie nie jadam, bo przypomina robaki, a robaki wyglądają średnio apetycznie). Ale za prawie 20$ smakowały nieziemsko dobrze. Polecam! 





Jakby wrażeń było mało, to na koniec dnia, wybraliśmy się do księgarni Strand. Może nie 
jestem jakimś molem książkowym, ale Oliver Twist w skórzanej oprawie za 1$, to jest coś co musiałam kupić. Doszło jeszcze kilka innych tytułów. Łącznie 7 dodatkowych kilogramów do przewiezienia. Nie wiem jak to upchnęłam. Mój plecak chyba nie ma dna. I zawsze waży tyle samo na odprawie.




Uff, to był długi dzień!