niedziela, 15 lutego 2015

Ameryko nadchodzimy!

Jak wspominałam w ostatnim poście nasza podróż rozpoczynała się w Pradze wcześnie rano w piątek 16 stycznia. Z Opola wyjechaliśmy ok. 22 wieczorem, żeby na spokojnie dotrzeć na lotnisko i odprawić bagaże. Do Londynu dotarliśmy ok 8.30. 3 godziny później lecieliśmy już Boeingiem 737 za ocean! 



Po wylądowaniu na lotnisku JFK  (około godz. 14.30 lokalnego czasu) Ameryka przywitała nas.... niekończącą się kolejką do odprawy celnej! Podczas naszego przymusowego czekania dowiedzieliśmy się od przemiłej, ale nieco zmęczonej pani z megafonu, że KONIECZNIE musimy odebrać nasze bagaże. Cały szkopuł tkwił w tym, że my byliśmy po jednej stronie odprawy celnej, a nasze plecaki po drugiej. Co więcej, zapowiadało się na to, że w kolejce spędzimy resztę dnia, ponieważ w tamtym dniu pracowało......... 2 celników!!! A ludzi co chwilę przybywało. Mimo wszystko doczekaliśmy się na swoją kolej i po kilku pytaniach zostaliśmy wpuszczeni do Ameryki.  Teraz musieliśmy się tylko dostać na Manhattan do hotelu o zacnej nazwie Marrakesh. Pieszo - za daleko. Metrem? Autobusem? A gdzie jest przystanek? Siłą rzeczy wybór padł na słynną taksówkę. W końcu kto bogatemu zabroni :)



Droga do hotelu zajęła około 45min, ale zleciała bardzo szybko. Jechaliśmy przez Queens, Brooklyn i mostem na Manhattan. Przez okna samochodu udało nam się zobaczyć krzaczki i drzewa Central Parku. Ani się obejrzeliśmy, a Pan Taksówkarz powiedział "We're here. Do you want to leave a tip?" :)
Także zamiast początkowo obiecywanych 52$ zapłaciliśmy jeszcze za bramki (6.5$) i zostawiliśmy kilka dolarów napiwku.



Po dotarciu do hotelu i odświeżeniu się, okazało się, że jest już ciemno i nie ma sensu porywać się na zwiedzanie. Poza tym, po wielogodzinnej podróży jedyne, na co mieliśmy ochotę to jakiś obiad i odpoczynek.

A jako, że byliśmy w Ameryce to na naszych talerzach nie pojawiło się nic innego, jak hamburgery! :)






Jak widać na zdjęciach, poszliśmy na prawdziwe hamburgery do normalnej knajpki, a nie jakiegoś tam McDonalda ;) Na początek zostaliśmy uraczeni wodą z lodem, która jak się okazało, była wodą z kranu. Nie żebym miała coś przeciwko wodzie z kranu, ale nowojorska woda zalatująca rdzą i starą rurą, nie przypadła mi do gustu. Niby w Indiach piją wodę prosto z Gangesu i się nią zachwycają, ale moje wybredne podniebienie nie podołało tej próbie i skończyło się na zamówieniu lokalnego piwa.




Pierwsza noc w hotelu była nie do zniesienia. W pokoju znajdował się tylko (albo aż) jeden kaloryfer, który grzał lepiej niż niejeden piekarnik. Mając przed oczami sceny z amerykańskich filmów czy seriali męczyliśmy się z podniesieniem okna w górę (próbując nie połamać palców na kratach, które znajdowały się od wewnątrz). Niestety, wszelkie próby zakończyły się fiaskiem. Jak się okazało nazajutrz, okno otwierało się w dół.... 





Mimo wszystko, uważam, że hotel był ok. Przez okno było widać podwórko, a nie mur innego budynku. Rano do pokoju wpadało światło słoneczne. Obsługa była miła i bardzo pomocna. Mieliśmy codziennie zmieniane ręczniki. Był internet i tv (rano maraton "Świata wg Bundy'ch", a wieczorem "Przyjaciół" lub "Teorii Wielkiego Podrywu). Co prawda, szafa na 4 osoby była baaardzo mała, ale na 5 nocy wystarczyła. Poza tym, w recepcji dostaliśmy mapę metra (po 1 dla każdego), która okazała się bardzo pomocna i nie rozstawaliśmy się z nią przez kolejne dni.



Dobrze, że dostaliśmy 4 egzemplarze mapy - jeden tak się wyeksploatował,
że można było z niego puzzle układać :)



Dalsza relacja już niebawem. Czekajcie cierpliwie! :)

Ania